wtorek, 19 sierpnia 2014

Rozdział 67

Stałam zszokowana widokiem, który zastałam. Nie bardzo wiedziałam co o tym myśleć. Arthur też zdawał się być zaskoczony wizytą.
- Widzę, że przyszłam nie w porę. To cześć. - powiedziałam i odwróciłam się na pięcie. Chciałam opuścić to miejsce zanim dopadłyby mnie głupie wyjaśnienia.
- Nie wiem, co sobie pomyślałaś i, szczerze mówiąc, nie chcę wiedzieć. Może wejdziesz do środka a ja to wytłumaczę. - powiedział uśmiechając się niewinnie.
Co masz do stracenia, pomyślałam, lepsze to niż powrót do Bryana.
- No dobra. Tylko, proszę cię, nałóż coś na siebie. - chociaż możesz też zostać tak.
Arthur spuścił wzrok speszony. Wskazał ręką, abym weszła do środka.
- Rozgość się. Zaraz wracam.
Arthur zwinnie wskoczył na schody, prowadzące na górę. Rozejrzałam się dookoła i skierowałam się do kuchni. Siadłam na jednym z krzeseł i niecierpliwie zaczęłam stukać palcami o blat.
- Ach, tu jesteś - po chwili nieobecności dołączył Arthur, tym razem w kompletnym ubraniu. - Chcesz się czegoś napić?
- Nie, dzięki. No, miałeś mi coś do opowiedzenia.
- No więc - zaczął, zasiadając po drugiej stronie stołu - Julia z Roggerem i dzieckiem urządzili sobie małe wakacje. Pozwolili mi tu zamieszkać, póki nie znajdę sobie odpowiedniego lokum.
- Dopóki nie znajdziesz? Czekaj, przecież mieszkałeś na obrzeżach miasta, co się...
- Rozwiodłem się. A majątek trzeba było dzielić na pół.
- Byłeś żonaty?! - byłam nieco zaskoczona, Julia nic mi nie mówiła.
- Tak, niefortunne małżeństwo. Dosyć krótkie a raczej bardzo krótkie.
- Taa, coś o tym wiem - odrzekłam pochmurnie.
- Już nie jesteś z Bryanem? - spytał, a w jego głosie usłyszałam (a może i nie) nutę zaciekawienia.
- Jeszcze nie. Ale po dzisiejszym... Myślę, że to nie potrwa długo. - wzdrygnęłam się na myśl o tej wywłoce całującej Bryana.
- Widzisz, oboje nie mieliśmy szczęścia w pierwszym małżeństwie. - powiedział nieco zbyt wesoło - A mogło być zupełnie inaczej.
Nie byłam do końca pewna, co do intencji jego wypowiedzi. Czyżby po tylu latach rozłąki, nadal coś do mnie czuł? Ale co ważniejsze, czy ja też nadal go kochałam?
- Stara miłość nie rdzewieje. Ciekawe, czy nasza zardzewiała, co, Andromedo? Minęło tyle lat, zdaje się, jakby to było w innym życiu, a ja nadal nie wiem, co było tak silne, by zepsuć twoją miłość do mnie? Co było tak silne, żebyś to uczucie zastąpiła nienawiścią?
- Nigdy ciebie nie nienawidziłam. Byłam po prostu zbyt zraniona, by ci wybaczyć. - Albo zbyt dumna, pomyślałam.
- Zraniona? Czym cię uraziłem, kochana, czym? Moją walką o twe uczucia? Moją troską, byś zawsze kochała tylko mnie?
- I tu tkwi ten problem. Zawsze byłeś na tyle egoistyczny, iż sądziłeś, że moja miłość należy się tylko tobie. Traktowałeś mnie przedmiotowo, zresztą jak wszystkie dziewczyny. - powiedziałam zdenerwowana, nie chciałam rozdrapywać starych ran.
- Ale tu właśnie ty sprawiłaś, że przestałem się tak zachowywać. Nie traktowałem cię, jak mojej zdobyczy, tak jak wcześniejsze dziewczyny. Chciałem zasłużyć na tę miłość. Miałaś być moją ostaną miłością.
- Sądząc, po tym, że byłeś żonaty, było inaczej.
- Nie, zawsze nią pozostałaś. - Arthur spojrzał na mnie niepewnie.
Starałam się unikać jego wzroku. Usłyszałam za dużo, jak na dzisiaj, mi wystarczyło.
- An, nie odwracaj oczu. Spójrz na mnie i powiedz, że w twoim wypadku było inaczej i że już mnie nie kochasz. Tym razem zaakceptuje twoje uczucia. Straciłem zbyt wiele, by stracić nawet twoją przyjaźń.
Spojrzałam w jego piękne, szmaragdowe oczy. Nadal żyła w nich nadzieja. Nie chciałam, aby umarła.
- Wybacz Arthurze, ale nie mogę. Nie mogę powiedzieć, że cię już nie kocham. Nie mam zamiaru oszukiwać nas oboje. Nie masz pojęcia, ile ta moja miłość wytrwała. Serce mi pękało, za każdym razem, gdy cię widziałam. Pękało, bo nie mogłam na ciebie patrzeć, po tym jak mnie zraniłeś. Bolało, bo myślałam, że wyzbyłeś się tej miłości, a ja ci tego zazdrościłam.
- Andromedo, nie. Nigdy się jej nie pozbyłem. I nawet nie myślałem, żeby to zrobić. - chwycił moje drżące dłonie i zaczął je delikatnie całować. Po chwili wstał, ciągle trzymając mnie za ręce, zmuszając mnie również, abym wstała. Powoli, bez pośpiechu gładził mnie po policzku. Po chwili zbliżył twarz do mojej i lekko pocałował mnie w usta. Staliśmy, zbliżeni do siebie, pałający uczuciem, które nigdy nie zgasło. Później wziął mnie na ręce i zaniósł na górę. Weszliśmy do sypialni, ja nadal na jego rękach, mocno wtulona w jego tors. Słyszałam każde uderzenie jego serca, kryjącego się pod umięśnioną klatką piersiową, którą czułam przez cienki materiał. Arthur delikatnie położył mnie na miękkim łóżku.

wtorek, 29 lipca 2014

Rozdział 66

Obudziłam się dość wcześnie rano, zważywszy na to, że wczoraj do późna świętowaliśmy drugą rocznicę ślubu. Obok mnie drzemał Bryan. Nie chcąc go budzić, po cichu zsunęłam się z łóżka, szybko nakładając leżącą obok koszulkę. Zeszłam po schodach na dół, do kuchni. Nastawiając wodę na herbatę zerknęłam na zegar wiszący na ścianie. Było troszkę po ósmej, do wyjścia do pracy miałam jeszcze sporo czasu. Oparłam się tyłem o blat, zastanawiając się co włożę dziś na siebie. Ze stanu zamyślenia wyrwał mnie gwizd czajnika. Zalałam herbatę i usiadłam za stołem delektując się doskonale znanym smakiem gorącego napoju. Niedługo potem wstał Bryan. Stanął w drzwiach kuchni i spojrzał na mnie zaspanym wzrokiem.
- Dzień dobry, kochanie. Jak się spało?
Podszedł do mnie i całując w czoło, wyszeptał:
- To myśmy w ogóle spali?
Uśmiechnęłam się pod nosem na myśl o minionej nocy.
- Dlaczego wstałaś tak wcześnie? - spytał siadając koło mnie z kubkiem kawy.
- Nie mogę przecież opuszczać pracy. Pieniądze same się nie zarobią. Nie wiem jak tobie, ale mi za ładne oczy nie płacą.
- Chcesz iść dzisiaj do pracy? Po wczorajszym późnym świętowaniu?
- A ty, ty nie idziesz? - powiedziałam podnosząc głowę znad książki, którą wzięłam przed chwilą z krzesła.
- Dzisiaj mam wolne.
- Pan domu zostaje sam? Tylko nie spraszaj tu żadnej panienki, jak mnie nie będzie. Wyczuję każdą na kilometr. - powiedziałam udając obrażoną.
- Jak na mnie nie wystarczy jedna. - zaśmiał się donośnie.
- Uważaj, grabisz sobie. - wstałam z krzesła, odłożyłam jeszcze ciepły po herbacie kubek do zlewu i poszłam na górę przyszykować się do pracy. Przed dziewiątą byłam gotowa. Gdy stałam jeszcze w holu przed lustrem dołączył do mnie Bryan. Objął mnie od tyłu i wtulił się w moje włosy.
- Zostań. Nie musisz dzisiaj iść. Nie chce, żebyś szła.
Obróciłam się twarzą do niego i pocałowałam go w usta.
- Muszę. Ale jak wrócę, jestem cała twoja.
Z wyraźną niechęcią puścił mnie, gdy powoli zaczynałam wyrywać się z jego uścisku.
- Biorę samochód. - powiedziałam i chwyciłam kluczyki wiszące koło lustra.
- Nie lepiej, żebyś użyła portalu?
- Może i lepiej, ale tej porze co ja kończy wielu pracowników. Będzie tłok.
- Jak uważasz, tylko jedź ostrożnie.
- Oczywiście. - uśmiechnęłam się i po raz ostatni go pocałowałam.

Godziny w pracy ciągnęły się w nieskończoność. Gdy doszła szesnasta, odetchnęłam z ulgą. Czułam się jakbym przesiedziała tam więcej niż te sześć godzin. Chciałam być już jak najszybciej w domu. Po drodze wstąpiłam jeszcze do sklepu, w domu brakowało wielu produktów. Już wpół do siedemnastej otwierałam drzwi do domu. Z dwiema rękami zajętymi siatkami z zakupami ruszyłam do kuchni. W drzwiach stanęłam zamurowana. W pomieszczeniu obok stołu siedział Bryan a po przeciwległej stronie stała jakaś kobieta, nachylając się nad stołem i całując mojego męża.
- Czy ja w niczym nie przeszkadzam?! - krzyknęłam zrzucając torby na podłogę.
- Andromeda? To nie tak jak myślisz! - Bryan zdążył się już oderwać od tej wywłoki i doskoczył do mnie - Zaczekaj, wszystko ci wytłumaczę.
- Nie ma czego tłumaczyć. Życzę dobrej dalszej zabawy. - rzuciłam w jego kierunku.
- An, kocha... - nie zdążyłam usłyszeć, co powiedział, bo teleportowałam się do samochodu. Drżącą ręką włożyłam kluczyki do stacyjki i wcisnęłam pedał gazu. Wyjechałam z podjazdu na główną ulicę z konkretnym celem podróży.

Zaparkowałam samochód na ulicy przed domem, mając nadzieję, że Julia wpuści mnie do środka. Siedziałam jeszcze przez chwilę, zastanawiając się czy dobrze robię. Dawno nie rozmawiałyśmy ze sobą. Po chwili namysłu zdecydowałam, że tam pójdę. W końcu to nie tylko dom Julii, ale i Roggera a on na pewno mnie wpuści. Szłam wąską ścieżką prowadzącą od furtki do drzwi oglądając po drodze otoczenie. Wiele zmieniło się od chwili, gdy byłam tu po raz ostatni. Julia zdążyła od tamtej pory wygospodarować miejsce na ogródek i na niewielki plac zabaw dla Remy. Po kilku minutach podziwiania wdrapywałam się na szklane schody prowadzące do domu. Niepewnie zapukałam do wielkich drzwi. Po chwili głębokiej ciszy drzwi się uchyliły. Zajrzałam do środka. Za progiem stał półnagi Arthur.

sobota, 19 lipca 2014

Rozdział 65

Nasze wesele zaplanowane było co do sekundy. Ceremonia miała odbyć się w drewnianym kościółku na wzgórzu nieopodal naszego rodzinnego miasta. Poczęstunek miał mieć miejsce w oddalonym niemalże o godzinę hotelu. Moi rodzice byli wniebowzięci. Jak to powiedział ojciec, Bryan był najlepszą partią jaką mogłam sobie wymarzyć. Nic w tym dziwnego, znali Bryana od dziecka. Zawsze uważali go za idealnego zięcia i, razem z rodzicami Bryana, naśmiewali się, że nasze małżeństwo było zaplanowane od chwili naszych narodzin. Na kilka godzin przed ślubem wpadł do mnie Julia i Harriet. Szczerze mówiąc, Julia ledwo co dała zaprosić się na uroczystość. Ciągle uważała, że Bryan to nie facet dla mnie i, że powinnam być z jej bratem. Ironio, jeszcze kilka lat temu wypominała mi, że spotykałam się z Arthurem. Z Harriet było inaczej. Cieszyła się moim szczęściem. I to było widać. Głównie ona pomagała mi ubierać się, podczas gdy Julia siedziała na parapecie i marudziła, dlaczego to trwa tak długo. Nienawidziłam jej za to. Byłam pewna, że to właśnie ona podniesie mnie na duchu i uspokoi przed tym ważnym dniem, tak jak zrobiłam to ja. Było mi przykro, że nie podzielała ona mojego entuzjazmu.
- Wielcy czarodzieje, jak można zakładać tak długo się ubierać? Przecież to nie średniowieczne i nie musisz zakładać pasa cnoty! Co w twoim przypadku byłoby zbędne. - żaliła się Julia.
- Słucham!?
- Byłoby szybciej jakbyś pomogła - załagodziła sytuację Harriet.
- Nie, wolę nie. Schną mi jeszcze paznokcie. - ceremonialne podniosła rękę do góry obserwując lakier zaschnięty już od dobrych paru godzin.
- Po cholerę tu w ogóle przyszłaś, księżniczko?! - nie wytrzymałam w końcu.
- No właśnie sama nie wiem?! Może żeby odwieść cię od idiotycznego planu poślubienia tego palanta?
- Więc przyszłaś nadaremno. Nie zmienię zdania, kocham Bryana i czy ci się to podoba czy nie, zostanie moim męże.m.
- Tylko żebyś nie płakała, jeśli cię rzuci dla młodszej i ładniejszej. Albo co gorsza, zamorduje jakiegoś biednego człowieka, który tylko na ciebie spojrzy!- tym Julia mnie dobiła.
- Ty wredna suko! Cieszyła byś się gdyby tak się stało, co?! Ty potrafisz zrujnować komuś życie! Ale to u was rodzinne!
- Nie wiem po co tu w ogóle przyszłam. Myślałam, że masz chociaż odrobinę rozumu i posłuchasz mnie. Ale widzę, że jesteś tak samo głupia jak on! - wychodząc, Julia trzasnęła drzwiami.
- Nie przejmuj się nią, ona tak reaguje, bo zraniłaś jej brata. I jeszcze opieka nad dzieckiem. Od dłuższego czasu chodziła niespokojna. Przejdzie jej. - dopiero teraz odezwała się Harriet.
- Nie wierzę, i ty jej jeszcze bronisz? Nie pomyślałaś może, że to ja powinnam czuć się zdradzona? To Arthur skrzywdził mnie, a nie ją.
- Wiesz, jak jest. Rogger też nie ma lekko. Od dnia porodu to już nie jest ta sama Julia, która znałyśmy.
- Może masz rację. - podeszłam do lustra i przejrzałam się. Sukienka leżała idealnie. Przez chwilę myślałam, że Julia zaraz wróci, pogadamy i wszystko będzie jak dawniej, ale usłyszałam tylko odgłos odjeżdżającego samochodu.
- Halo, jest tu kto? - drzwi otworzyły się i zajrzała przez nie głowa Roggera - Szukam pięknej panny młodej. Podobno tu ją znajdę.
- Rogger, co ty tu robisz? Nie powinieneś być z Julią? - odezwała się Harriet.
- No właśnie, Julia. Źle się poczuła i pojechała do domu. Pewnie wróci trochę później. A tym czasem, mogę chwilę pobyć z niezamężną jeszcze pięknością?. Niedługo, niestety, już nie będziesz wolna.
- Będę niż bardziej zajęta niż ty - spochmurniałam - No już dobra, żartuję. Chodź tu, ty żonaty przystojniaku.
Przytuliłam się do Roggera z całej siły. Nie pamiętam kiedy ostatnio byliśmy tak blisko. Rogger ciągle był zajęty pracą, Julią, dzieckiem. Nie miał czasu na przyjaciół. Było mu ciężko, chociaż nigdy się nie skarżył. Widziałam to w jego zaspanych oczach, które nie pałały już tak entuzjazmem, jak przed laty. W jego zmęczonej twarzy, chociaż nadal przystojnej, przyznaję. Jeszcze przez chwilę wdychałam słodki zapach jego perfum i oderwałam się od niego.
- Wyglądasz naprawdę przepięknie. Bryan jest niezłym szczęściarzem.

Julia miała wrócić i wróciła. Jednak nadal posępna, nie odezwała się do mnie słowem, nie licząc życzeń. Pojawił się ktoś jeszcze. Ktoś kto nie dostał zaproszenia... Arthur. Złapał mnie, gdy szłam do łazienki się odświeżyć. Przycisnął mnie do siebie i szepnął na ucho:
- Wyglądasz przepięknie. Szkoda tylko, że to nie mi ślubowałaś w kościele.
Otworzył moją zaciśniętą dłoń i włożył do niej jakieś zawiniątko.
- Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. - powiedział jeszcze i odszedł. A ostanie, co widziałam w jego oczach, to nieopisana rozpacz.





niedziela, 6 kwietnia 2014

Rozdział 64

Dnia 26 czerwca na świat przyszła córeczka Julii i Roggera, Remy Lisa. Była ona oczkiem w głowie dla wniebowziętych młodych rodziców. Julia strasznie przejmowała się porodem. Przecież miała dopiero osiemnaście lat, co było dla mnie najgorszym wiekiem do zakładania rodziny. Nie mogła pozwolić sobie na żadne głupoty, musiała ciągle zajmować się dzieckiem. Jednak ta kruszynka, jej piękne błękitne oczka, jej maleńkie rączki, wynagradzały Julii całe jej poświęcenie.

Zbliżały się moje urodziny. Pomiędzy mną a Bryanem układało się coraz lepiej. Przy nim czułam się kochana, i też tak czułam. Bryan był dla mnie całym światem. Nie wyobrażałam sobie życia z kimś innym. Jedenastego lipca zapakowaliśmy się z do samochodu. Uważałam, że używanie takie środka transportu było dość dziwaczne, ale Bryan się uparł. A jak nauczyło mnie te kilkanaście lat znajomości, z nim lepiej się nie kłócić. Tak więc, jechaliśmy autostradą poza teren miasta. Nasza podróż trwała kilka godzin, gdy wreszcie Bryan zatrzymał samochód. Wysiedliśmy i zabraliśmy plecaki z bagażnika. Stałam oparta o samochód i czekałam aż powie co dalej.
- Teraz trochę pospacerujemy. - powiedział z uroczym uśmiechem na twarzy i ruszył przed siebie. Nie poruszałam się jeszcze przez chwilę i obserwowałam jak spodnie Bryana z każdym krokiem układały się na jego zgrabnym tyłku. Opuściłam głowę i uśmiechnęłam się pod nosem. Zapowiadał się piękny dzień. Całą drogę do celu naszego spaceru byłam uśmiechnięta. Szliśmy stromymi ścieżkami wśród półek skalnych. Niejednokrotnie moje buty ślizgały się na mokrej powierzchni, ale wtedy Bryan ratował mnie przed upadkiem. Odwdzięczałam mu się słodkim uśmieszkiem lub całusem  policzek. Po godzinie wyczerpującego marszu zatrzymaliśmy się na polanie. Bryan rozłożył koc w cieniu drzew i wyciągnął z plecaka prowiant. Usiadłam na posłaniu. Ściągnęłam buty i rozmasowałam obolałe stopy. Czując, że chłopak mnie obserwuje, powiedziałam
- Wisisz mi dzień w jakimś ekskluzywnym spa, albo chociaż masaż, za tę mordęgę.
- Jeszcze nie koniec, to dopiero połowa naszej drogi - uśmiechnął się do mnie.
- A nie mogliśmy się tak po prostu teleportować? Nie po to mam te moce, żeby utrzymywać je w ukryciu.
- Gdybyśmy tak zrobili, nie było by niespodzianki. A poza tym, nie mogliśmy przegapić takich widoków - Bryan chwycił mnie za podbródek i skierował moją głowę w stronę lasu. Obok drzew, wśród liści stała gromada dzikich koni. Nagle coś je spłoszyło i zaczęły galopować na drugą stronę polany. Ten widok zaparł mi dech w piersiach i zrozumiałam dlaczego tak postąpił. Piękno stada galopujących koni jest niedopisania. Po lekkim posiłku położyłam się na kocu i zaczęłam obserwować niebo. Bryan zrobił to samo. Czułam ciepło jego ciała i słyszałam jego oddech. Chwyciłam go za rękę i leżeliśmy w bezruchu przez kilka minut. Potem przyszedł czas na dalszy marsz. Bryan szedł przodem. Trasa prowadziła przez gęsty las i bałam się, że się zgubimy. Mogłam mieć tylko nadzieję, że on zna tę okolicę. Przez dwadzieścia minut przedzieraliśmy się przez gąszcz i w końcu wyszliśmy na kolejną polanę. Naprzeciw nas, znajdowało się dość wysokie wzniesienie.
- Już niedługo. Tylko miniemy to i jesteśmy na miejscu.
Bez nawet jednego jęknięcia szłam za Bryanem. Nagle, nie wiem już po ilu minutach marszu, Bryan zatrzymał się. Wyjrzałam zza jego pleców. Moim oczom ukazał się niewielki wodospad, z którego woda spływała do niewielkiego jeziora u podnóża góry. Bryan zrzucił z pleców bagaż i ściągnął koszulę. Jego nagi, umięśniony tors, pokrywał się kropelkami potu. Odwrócił się w moją stronę i wyciągnął ku mnie rękę. Zachęcona jego gestem, zaczęłam ściągać koszulę. Gdy zostałam tylko w staniku, podałam mu rękę a on pociągnął mnie w stronę chłodnej wody. Zanurzyliśmy się do pasa w rześkiej wodzie. Bryan popatrzył na mnie z czułością.
- Wszystkiego najlepszego. A teraz, zamknij oczy.
Zrobiłam jak kazał. Poczułam jak jego ręka chwyta moją. Coś zimnego dotknęło mojej skóry . Otworzyłam oczy. Na moim palcu widniał pierścionek.
- Andromedo, miłości mego życia, uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
Ze łzami w oczach rzuciłam się mu na szyję. Tuliłam go najmocniej jak tylko mogłam. W końcu nasze usta splotły się w pocałunku a ciała przylgnęły do siebie mocniej. W miłosnym szale zapomnieliśmy o otaczającym nas świecie. Pragnęliśmy tylko jednego...


niedziela, 23 marca 2014

Rozdział 63

Mijały tygodnie. Wszystko zaczęło się powoli układać. Sprawa z Bryanem została wyjaśniona. Arthur nie wniósł zarzutów wobec niego. Julia właśnie wchodziła w trzeci miesiąc ciąży i obawiała się o swój wygląd. Chciała wyjść za mąż przed porodem, żeby zachwycać swoją urodą i sylwetką. I stało się. Rogger oświadczył się Julii. Opowiedziała mi wszystko dokładnie. Na początku pojechali pociągiem do Paryża. A tam, na samym szczycie wieży Eiffela, Rogger zadał jej pytanie na które czekała od miesięcy. Nieubłaganie zbliżał się najszczęśliwszy dzień w życiu Julii.

Obudziłam się w pokoju razem z Julią i Harriet. Noga Harriet uciskała mój brzuch a łokieć Julii wbijał mi się w bok. Spałyśmy na jednym łóżku pierwszy raz nie pamiętam od jak dawna. Poprzedniego dnia nieco zaszalałyśmy na wieczorze panieńskim, ale mając na myśli szaleństwo nie mówiłam o alkoholu (zważając na stan Julii). Zegar na ścianie wskazywał 8.50. Nie wiedziałam, dlaczego obudziłam się tak rano i to w pełni wypoczęta, zwłaszcza że nie położyłyśmy się spać zbyt wcześnie. Delikatnie, aby nie obudzić śpiących królewien, zabrałam z siebie ich części ciała i poszłam do łazienki. Dom Julii i Roggera był przytulny i przejrzysty. Dostali go w prezencie od rodziców obydwojga. W łazience, w której byłam, widać było rękę matki Roggera. Margaret, matka wybranka Julii, miała smykałkę do projektowania i urządzania wnętrz. Dlatego zajęła się przyziemną pracą i nie wybrała zajęcia w typowo nadnaturalnym charakterze jaki zazwyczaj wybierali czarodzieje. Kochała to, co robiła. Po kilku minutach doprowadzania się do porządku, do pomieszczenia weszła Julia. Ale nie wyglądała jak ja, potargane włosy, zaspane spojrzenie, tylko promieniała radością i spokojem. Nie wiedziałam, czy tak wpływa na nią ciąża czy fakt, że niedługo zwiąże się z mężczyzną swoich marzeń. Uśmiechnęłam się do niej w lustrze i powróciłam do rozczesywania włosów. Odpowiedziała mi tym samym. Zawiązała włosy w kok i zaczęła wcierać krem nawilżający w swoje dłonie. Kiedy jej koszulka nieznacznie uniosła się do góry, gdy odstawiała krem na półkę, zauważyłam jej zaokrąglony brzuszek. Uśmiechnęłam się pod nosem, zastanawiając się, kiedy mi przyjdzie nosić w sobie nowe życie.

- Nigdy w życiu ubieranie się nie zajmowało mi aż tyle czasu - powiedziała wzburzona Julia.
- Bo jeszcze nigdy w życiu nie wychodziłaś za mąż - skomentowała Harriet.
Dochodziła 16 i powoli zbliżała się godzina ślubu Julii. Harriet i ja pomagałyśmy pannie młodej przygotować się na tę chwilę. Julia stała przed lustrem w bieliźnie a ja wiązałam jej sznurki od gorsetu. Harriet szperała w szufladzie szukając podwiązki. Niedawno wróciłyśmy z salonu piękności i wyglądałyśmy jak boginie. Oczywiście, Julia wyglądała najlepiej. W końcu nie mogłam pozwolić, żeby uroda moja lub Harriet przyćmiła przyszłą panią Longriver. (hahahahahahahahah)
- Jesteś pewna, że akurat do tej szuflady ją wrzuciłaś co, An?
- Daj mi poszukać, a ty chodź wiązać ten gorset, bo ja nie mam cierpliwości. - powiedziałam i zostawiłam sznurki w spokoju.
Chwilę poszperałam w szufladzie i znalazłam, to czego tak natarczywie szukała Harriet. Pomachałam jej przed nosem materiałem i odłożyłam na półkę obok lustra. Harriet zdążyła już zasznurować gorset i Julia nakładała już białe rajstopy. Wreszcie przyszła pora na suknię ślubną. Z łatwością pomogłyśmy jej założyć strój. Kiedy Julia była już gotowa, stanęłyśmy przed lustrem i podziwiałyśmy efekt. Pozostałyśmy w bezruchu jeszcze chwilę, a później zostawiłyśmy Julię i same poszłyśmy się przygotowywać.

Słońce świeciło od rana, jakby od początku było przygotowane na ten dzień. Nic nie był w stanie zepsuć ślubu. Julia wyglądała jak księżniczka. Cieszyłam się jej szczęściem. Humor zepsuł mi jedynie widok Arthura. Nadal pamiętałam jego bolesne słowa. Jednak dzięki Bryanowi czułam się zdecydowanie lepiej. Arthur też jakby zapomniał o mnie i cały czas tulił się do dziewczyny z którą przyszedł. Julia jak na złość posadziła mnie i Bryana obok niego. Musiałam znosić opowiastki jego dziewczyny, Lily. Cały czas paplała jaki to Arthur jest wspaniały, jaki cudowny. A ja tylko się uśmiechałam grzecznie i myślałam "Zamknij się w końcu suko." Otuchy dodawała mi jedynie obecność ukochanego. Udało się w końcu wyrwać z towarzystwa Arthura i Lily. Musiałam zostawić z nimi Bryana. Jego wzrok błagał mnie o litość, ale on dobrze wiedział, że mu wynagrodzę to poświęcenie. Siedziałam na ławce w altance i dziękowałam za chwilę spokoju. Dołączył do mnie Arthur. Jakby nie miał miejsca do siedzenia nigdzie indziej tylko tu.
- A gdzie twoja partnerka? Nie sądziłam, że potrafi cokolwiek zrobić bez ciebie. Myślałam, że nawet w łazience potrzebuje byś z nią był i trzymał za rączkę.
- Ty to jesteś jednak suka.
- Co ty taki oszczędny w słowach? Słyszałam od ciebie gorsze rzeczy o sobie. - skomentowałam.
- Wolę nie strzępić języka na kogoś takiego jak ty. - odparował Arthur. Zrobił się z niego niezły dupek. Nie żeby wcześniej nim nie był.
- Jak ja? A ta pusta lalunia? Nibym w czym jest ode mnie lepsza? Nie powiesz, że jest inteligentniejsza, bo na taką na pewno nie wygląda.
- Wcale jej nie znasz, a już ją oceniasz. Ale czego można było się spodziewać po dziewczynie mordercy.
- Ty lepiej pilnuj swojej dziewczyny, a nie obcej  się czepiasz. Ale takiej jak ona, to nie upilnujesz. Pewnie pół miasta już ją dymało. - powiedziałam i odeszłam od Arthura z triumfalnym uśmieszkiem na twarzy.

A Julia i Rogger tego dnia wyglądali jak z bajki.





piątek, 14 marca 2014

Rozdział 62

Jeszcze chwilę siedziałam na łóżku trzymając w drżących dłoniach słuchawkę telefonu. Ktoś lekko dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się i zobaczyłam niezaspokojone spojrzenie Arthura. Nie wytrzymywałam jego spojrzenia na sobie, więc nie patrzyłam na jego twarz. Wbiłam wzrok w jego tors, odsłonięty przez rozpiętą koszulę, poruszający się energicznie z każdym wdechem i wydechem. Nie było to najlepszym pomysłem. Właśnie zdradziłam mu jak bardzo mi go brakuje. Przez długą chwilę nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Arthur, coraz bardziej zaniepokojony, złapał mnie w pasie i wtulił się w moje potargane włosy. Czułam ciepło jego oddechu na karku. Boże, jak bardzo pragnęłam, aby mnie pocałował. I Rover, jakby czytając w moich myślach, delikatnie zaczął całować moją szyję. Odwróciłam się, a on zaprzestał. Spojrzałam mu w oczy i już miałam powiedzieć mu o telefonie, kiedy jego wargi spoczęły na moich. W przypływie emocji, odwzajemniłam jego pocałunki. Nagle, uderzona jakby przez piorun, który przywrócił mi trzeźwe myślenie, teleportowałam się w płomieniach na przeciwległy kąt pokoju. Arthur, zaskoczony moją nieobecnością w jego objęciach, spojrzał na mnie wyczekująco.
- Arthur, wybacz mi,ale tak nie można. Jak tak nie mogę - dodałam twardo.
- Rozumiem, nadal się wściekasz za to w szpitalu, ale to już przeszłość. Przeprosiłem cię przecież. Nawet nie masz pojęcia, jak cię pragnę. - powiedział i w sekundzie pojawił się przede mną. Czułam chłód jego skóry, pozostały po teleporcie. Ujął moją twarz w dłonie i wyszeptał:
- Nawet nie wiesz jak bardzo.
Tym razem byłam szybsza i wyśliznęłam się ze zbliżającego się uścisku.
- Arthur, ty nie rozumiesz. Przed chwilą dzwonili ze szpitala. Bryan właśnie się obudził. Muszę do niego jechać.
Po długiej, męczącej ciszy wreszcie się odezwał. Wolałabym jednak, oczywiście w tamtym momencie tego nie wiedziałam, aby się nie odezwał.
- A więc to tak? Wolisz tego mordercę ode mnie?
Nie spodziewałam się tak ostrej odpowiedzi. Prawie powstrzymując się przed uderzeniem go w twarz, powiedziałam jedyną rzecz, jaką mogłam w tej chwili.
- On nie jest mordercą.
- Oczywiście. A ta noga od krzesła, którą urwał, przez przypadek przeszła na wylot przez moje ciało! - wykrzyczał.
- To nie jego wina. On był zaślepiony. On nie był sobą. - starałam się usprawiedliwić Bryana, chociaż wiedziałam, że to nic nie pomoże. Arthur nie wiedział wszystkiego.
- Tak, zaślepiony swoją chorą miłością do ciebie! On od początku chciał mi cię odebrać! Nie mógł znieść tego, że jesteś za mną, a nie z nim! Więc chciał się pozbyć rywala. I prawie mu się to udało! Ale co cię to oczywiście obchodzi? Przecież masz serce jaku z lodu. - ostatnie słowa przebiły mnie na wylot. Arthur zabrał z podłogi swoją kurtkę i zaczął zapinać guziki od koszuli. Skończywszy, podszedł do mnie i powiedział
- Obydwoje jesteście siebie warci.
Wyszedł, a ja osunęłam się na kolana i zaczęłam płakać.

- Bryan! Mój boże! Nareszcie się obudziłeś! - stojąc w drzwiach, widziałam przytomnego Bryana, który rozpromienił się na mój widok. Podbiegłam do niego i ujęłam jego twarz z dłonie. - Nareszcie.
- Andromeda, nie mogłem się doczekać kiedy cię znów zobaczę. Co się w ogóle ze mną działo?
- Lekarze ci nic nie powiedzieli?
- Coś tam do mnie mówili, ale jakoś nie mogłem ich słuchać. Byłem zbyt zajęty rozmyślaniem o tobie.
Słowa, które wypowiedział i mina, którą przybrał nakazywały mi rzucić się w jego ramiona i całować go do utraty tchu. Powstrzymałam się jednak, wiedząc że Bryan może być zbyt zmęczony, by wytrzymać takie zachowanie.
- Ale pamiętasz co się działo?
- Mówisz  o tym, że o mało nie zabiłem twojego byłego? Tego nie da się zapomnieć.
- Więc zrobiłeś to z premedytacją?
- Nie! Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. Pamiętam tylko strzępki wydarzeń. Zupełnie jakbym spał i budził się co chwilę na ułamki sekundy. To tylko potwierdza tezę lekarzy - powiedział ponurym głosem. - Byłem kontrolowany. Ale jak?
Wytłumaczyłam mu wszystko, co mogłam. Powiedziałam mu o wszystkim, o czym wiedziałam. Po rozmowie posiedziałam jeszcze chwilę u niego i poszłam wypytać lekarzy dokładnie, co i jak z tym, co się z nim stało i kiedy mogę zabrać mojego chłopaka do domu. Naszego domu.

A w domu czekało na niego łóżko. I ja.

niedziela, 23 lutego 2014

Rozdział 61

Dzień był przepiękny. Słońce wzeszło wcześnie i od pierwszych chwil ogrzewało swymi promykami ziemię. Za oknem było słychać świergoty ptaków i okrzyki dzieci spędzających czas na cudownej zabawie. Wydawało się, że w taki dzień, każdy czuł się szczęśliwszy i z mniejszą niechęcią przystępował, jak co dzień, do pracy. Jednak ja nie miałam czasu zachwycać się urodą poranka. Każdego dnia, odkąd skończyłam szkołę, przesiadywałam w szpitalu. Godzinami wpatrywałam się w pozornie martwą, chudą, siną twarz Bryana. W każdej minucie mojego monotonnego życia miałam nadzieję, że właśnie ta minuta, przywróci do życia mojego Bryana. Nawet będąc w pracy, spędzając czas z Julią (i maleńką Julią albo Roggerem) i siedząc w domu myślałam o nim. Wokół niego kręcił się mój dzień. To do niego dostosowałam swój rytm życia. I nie myślałam nawet przez chwilę, aby tego zaniechać. Przeprowadziłam się do domu Bryana, mając nadzieję, że właściciel nie miał by nic przeciwko. Jednak trudno było go nazwać domem, bo częściej byłam poza nim. Za dnia pracowałam w Instytucie Przyszłych Obrońców Czarodziei jako instruktorka opanowywania i rozwijania swoich mocy. Wiem, że to trochę dziwne, że zaraz po szkole dostałam pracę, ale tak to już jest z czarodziejami. U nas nie ma czegoś takiego jak studia. Są jedynie szkoły nieobowiązkowe w których kształci się młodych takich jak ja. Dzięki temu, że jako nieliczna z wielu z mojego rocznika, posiadałam moc, (pirokinezę) dostałam tę pracę. Ten dar jest niezwykle rzadki. Ogólnie wszystkie dary są bardzo rzadkie. Tylko moja rodzina i rodzina Roverów jest jedną znaną mi, która wywodzi się z rodów z predyspozycjami do bycia bardziej nadprzyrodzonym niż inni czarodzieje (oczywiście z małym wyjątkiem, którym jest Bryan, ale takie wypadki są rzadkie). Tak więc, większość czasu zajmowałam się pracą i przesiadywaniem u Sworda. Był jeden z tych dni, kiedy miałam wolne, więc od rana czuwałam przy jego łóżku. Byłam totalnie wykończona, więc usiadłam na ziemi obok Bryana i oparłam głowę o łóżko. Zmęczona, nawet nie zauważyłam jak zamknęły mi się powieki i zasnęłam. Obudziłam się na fotelu w rogu pokoju. Obok mnie na stołku siedział Arthur z łokciami na kolanach i głową opartą na dłoniach. Na stoliku stał bukiet białych róż. Arthur zauważył, że nie śpię i wstał. Kierował się ku drzwiom. Chciał wyjść bez słowa pożegnania.
- Arthur zaczekaj - powiedziałam i chwyciłam go za rękaw. Zatrzymał się, ale się nie odwrócił. - Zostań.
Tak bardzo potrzebowałam czyjejś obecności. Potrzebowałam kogoś komu, mogłabym się wyżalić. Albo chociaż posiedzieć w ciszy. Tygodnie spędzone w samotności nie były dla mnie zbyt łatwe. Usłuchał mnie. Usiadł tam gdzie wcześniej i wpatrywał się przed siebie. Wróciłam na miejsce. Zastanawiałam się co powiedzieć. Nie widziałam go od tak dawna. Ale on się nie zmienił. Nadal był tym samym Arthurem, który całował mnie na szkolnym korytarzu, który mówił, że mnie kocha. To właśnie w tym Arthurze się zakochałam, a nie w tym, który uważał mnie za swoją własność. Przypatrywałam mu się przez chwilę, ale gdy ten podniósł na mnie wzrok, odwróciłam się zakłopotana, ale zdążyłam zobaczyć jego oczy. Były pełnie chłodu i, być może, nienawiści.
- Dlaczego chciałaś, żebym został? - spytał tak lodowato, że moje serce przebił odłamek tego lodu.
- Potrzebuję towarzystwa. - powiedziałam, starając się nie płakać.
- Jakoś do tej pory nie narzekałaś na jego brak.
- Po co w ogóle tu przyszedłeś? Żeby mnie upokarzać?
- Julia mi kazała.
- Skoro tak, to możesz już wyjść. - starałam się być tak samo chłodna jak on.
- Nie mogłem się doczekać, aż to powiesz.
W oczach wezbrały mi łzy, ale postanowiłam nie płakać. Nie przez niego.
- Wiesz, jesteś takim samym dupkiem, jak kiedyś.
Zatrzymał się w drzwiach na chwilę. Wyglądało jakby chciał mi dopiec, ale zrezygnował. Wtedy z oczu poleciały mi łzy. Głupia, pomyślałam o sobie i otarłam twarz rękawem.

Siedziałam przy stole w kuchni i czytałam książkę. Nie mogłam się skupić na treści, bo przez cały czas myślałam o zajściu w szpitalu i o chłodzie jaki emanował od Arthura. Nie mogłam uwierzyć, że ten miły chłopak, tak bardzo się zmienił. Albo raczej, w jakiego dupka ja go zmieniłam. Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Spojrzałam na zegarek. Było za późno na wizyty, a ja nikogo się nie spodziewałam, więc byłam trochę zaniepokojona tym niespodziewanym gościem. Powlokłam się do drzwi. Za nimi stał Arthur.
- Jeżeli przyszedłeś jeszcze bardziej mnie upokorzyć, to nie licz na to, że ci pozwolę. - powiedziałam i zamknęłam drzwi, a raczej się starałam, bo Arthur je zablokował.
- Wybacz Andromedo, ale ja już nie mogę dłużej udawać, że cię nienawidzę. Myślałem, że jeśli cię zobaczę w szpitalu, to przypomni mi to, jak bardzo mnie zraniłaś, ale nie mogę tak dłużej...
- Arthur...
Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, bo Rover objął mnie w pasie i przyciągnął mnie do siebie. Nie miałam czasu nawet wyrwać z jego uścisku, bo Arthur przyłożył swoje usta do moich. Oszołomiona, nie próbowałam go nawet odepchnąć. Trwaliśmy tak przez chwilę. Nagle Arthur podniósł mnie i zaniósł do sypialni nadal całując.
- Arthur czekaj - oprzytomniałam i starałam się nie dopuścić do najgorszego.
- Ci. Nawet nie wiesz, ile czekałam na ten moment.
Nagle zadzwonił telefon i Arthur jęknął wyraźnie niezadowolony. Jednak dla mnie to było jak zbawienie. Nie to, że Arthurowi czegoś brakowało, ale w szpitalu leżał mój chłopak. Jakby to wyglądało, gdybym wykorzystała, to że go nie ma i zaprosiła do łóżka innego.
- Andromeda Seam. - powiedziałam do słuchawki.
- Dobry wieczór. Nazywam się Henry Dixon i jestem lekarzem prowadzącym pani chłopaka.
Zaniepokoiłam się, że lekarz dzwoni o tak późnej porze. To mogło oznaczać tylko kłopoty.
- Czy coś się stało z Bryanem? Jego stan się pogorszył?
- Wręcz przeciwnie. Mam dobre wieści. Pani chłopak własnie wybudził się ze śpiączki.